ERKO obchodzi swoje 40-lecie. Czy spodziewał się Pan, że ERKO odniesie taki sukces?
Na pewno nie spodziewałem się aż takiego rozrostu firmy. Ten sukces i nieustanny dynamiczny rozwój to piękna kontynuacja decyzji i wyborów, których dokonali członkowie naszej rodziny ponad 80 lat temu. Najwyraźniej to nasza rodzinna tradycja, przekazywana z pokolenia na pokolenie, aby w biznesie zawsze dbać o najwyższy poziom we wszystkich aspektach działalności. Z moimi braćmi zawsze mieliśmy wielkie marzenia, ale marzenia same się nie spełniają. To dzięki ciężkiej pracy i samozaparciu dzisiaj ERKO może się szczycić dwoma oddziałami i trzema dywizjami produktowymi. Jestem dumny z naszych następców, serdecznie im gratuluję i dziękuję wszystkim pracownikom za to, że codziennie tworzą nową historię.
Jak Pan patrzy na ERKO po 40 latach od założenia?
Do ERKO zawsze będę miał ogromny sentyment, a patrząc na ciągły rozwój firmy, jestem po prostu dumny. Wiem, że podejmowane są trudne zagadnienia, że ciągle wprowadzane są nowe rozwiązania.
Czy pamięta Pan jakie emocje wiązały się z rezygnacją z państwowej posady i przejściem „na swoje” jako współwłaściciel ERKO?
Bardzo dokładnie pamiętam. Pracowałem w Zakładzie Lotniczym WSK DELTA Rzeszów i prowadziłem sekcję technologiczną. W tej firmie miałem styczność z nowoczesnymi technologiami i byłem bardzo zadowolony z mojej pracy. Warto pamiętać, że to był przełom lat siedemdziesiątych/osiemdziesiątych – czasy pełne zbiegów okoliczności. Wszystkiego dorabiałem się sam. W tych czasach wielu miało problem ze związaniem końca z końcem – ja również. Mając trójkę dzieci, brakowało nam na życie, mimo że moje zarobki były na standardowym poziomie. Roman, mój brat, został wtedy zwolniony z pracy, otrzymując ,,wilczy bilet”. UB oznajmił mu, że nie ma sensu szukać nowej pracy, że i tak jej nie znajdzie. Postanowił więc kupić skrawek podmokłej ziemi w Jonkowie. Wysypał tam ponad 150 wywrotek ziemi i piasku, a potem zaczął budowę kuźni. To był moment, w którym zaczęliśmy działać wspólnie. Pomagałem Romanowi w różnych pracach, np. w zbudowaniu pieca hartowniczego różnych potrzebnych matryc oraz niezbędnych przyrządów. Wtedy zacząłem intensywniej rozmyślać nad tym, żeby pójść ,,na swoje”. Podobnie jak nasz brat Jan. Chyba mieliśmy to we krwi – nasz tato przecież też podjął ryzykowną decyzję i otworzył w 1938 r. warsztat kowalsko-ślusarski w Czeluśnicy.
Decyzja zapadła w czerwcu 1987 roku. Zwolniłem się wtedy z WSK i zarejestrowałem Zakład Ślusarski Józef Pętlak w Czeluśnicy, mimo, że mieszkałem w Rzeszowie. Jan zrobił to samo – tak to się wszystko zaczęło. Można by napisać naprawdę obszerną książkę o tym, z jakimi rzeczami się wtedy mierzyliśmy.
Jak wspomina Pan początki ERKO?
Mam same pozytywne wspomnienia. Oczywiście, problemów nie brakowało, ale nasza determinacja i upór powodowały, że nic nas nie mogło powstrzymać.
Co ciekawe, temat końcówek kablowych nawinął się Romanowi przez przypadek. Temat bardzo ciekawy, bardzo nośny, ale też skomplikowany. Wykonać jedną końcówkę to można w prymitywny sposób, ale wykonywać je w setkach, a później w tysiącach i to w dość szerokim asortymencie przekrojowym – to już było nie lada wyzwanie. W latach osiemdziesiątych nie martwiliśmy się o sprzedaż wyprodukowanych zasobów, ale bardzo trudno było zdobyć podstawowe materiały do produkcji. Dla przykładu na pierwsze końcówki kupowaliśmy blachę miedzianą odpowiedniego gatunku i sami cięliśmy ją na nożycach na paski, a z tych pasków na prostych przyrządach wycinaliśmy końcówki. Jak sobie przypomnę te początku to tym większą czuję dumę z tego jak ERKO wygląda dzisiaj.
Co najbardziej lubił Pan w swojej pracy?
Doceniałem możliwość działania, pracę z ludźmi w zespole warsztatowym i przede wszystkim możliwość rozwiązywania problemów nie do rozwiązania. Miałem przy tym dużo szczęścia, sprawy niemożliwe, które pojawiały się na mojej drodze, zawsze znajdywały pozytywne zakończenie.
Jaka jest obecnie Pana rola w firmie?
Od grudnia 2009 roku przestałem być współwłaścicielem firmy i przekazałem swoje udziały synowi Maciejowi. Zobowiązałem się Piotrowi, że jeszcze przez kilka lat będę uczestniczył w pracach firmy i słowa dotrzymałem. Dzisiaj obserwuję rozwój firmy, ale nie uczestniczę już czynnie w projektach.
A na emeryturze… Jakie są Pana pasje, zainteresowania?
Hmm… Na pewno swego czasu próbowałem i żeglarstwa, i narciarstwa. Świat się bardzo zmienił i otworzył przed nami wiele drzwi, ale mój wiek podyktował mi nowe zainteresowania. Po śmierci Romana i mojej żony popadłem w dość duże kłopoty zdrowotne. Byłem pod obserwacją lekarzy, profesorów, a po 12 miesiącach wysłano mnie do domu z wpisem dziewięciu chorób, zdiagnozowanych jako przewlekłe, nabyte w trakcie leczenia. Otrzymałem zaświadczenie o niepełnosprawności i pompę AUTOCEPAP do wentylacji płuc – tak miało wyglądać wtedy moje życie. Na szczęście przez przypadek trafiłem na osobę, która była kiedyś lekarzem, ale od jakiegoś czasu zajmowała się diagnostyką na specjalnym aparacie i edukacją zdrowia. Dziś sam pomagam ludziom i przedstawiam koncepcję zdrowia, jaką poznałem pod koniec lat 2000 i to jest moja pasja. Pomagam ludziom zrozumieć, że życie bez chorób jest możliwe.
Czy może wymienić Pan jedną rzecz o sobie, o której nie wiedzą/nie wiedzieli inni pracownicy?
Byłem zawsze człowiekiem otwartym, przyjaznym, nie miałem właściwie żadnych tajemnic. Może poza jedną…
Otóż jako jedyny w rodzinie byłem powołany do odbycia Zasadniczej Służby Wojskowej. Służyłem dwa lata w Piechocie Morskiej od 1967 roku do zakończenia w 1969 roku. Ten dzień, w którym dostałem powołanie do odbycia służby w wojsku, jest w mojej pamięci do dziś. Mieszkałem w tym czasie z Romanem w Gdańsku. Pamiętam, że po otrzymaniu wezwania, powiedziałem do brata: „No popatrz, miałem za dwa miesiące zdawać egzamin na studia wyższe, a tu do woja na dwa lata”. Usiadł naprzeciwko mnie i ze spokojem w głosie powiedział: ,,Tato nie był, ja nie byłem, no to ty idź”. Tak mnie pocieszył. Nigdy nie żałowałem tej przygody.